Kiełbasa domowa
W sieci pojawił się projekt rozporządzenia Ministra Edukacji Narodowej – a właściwie nowelizacji już istniejącego rozporządzenia w sprawie oceniania – w którym pojawia się zapowiadany wcześniej zapis o likwidacji prac domowych. Czytamy w nim m.in., że w klasach I-III nauczyciel nie zadaje uczniowi pisemnych i praktycznych prac domowych, a w klasach IV-VIII może zadać pisemną lub praktyczną pracę domową, ale musi ona być nieobowiązkowa i nie może być oceniona.
Nauczyciele
– zwłaszcza oceniający samodzielne pisemne wypowiedzi uczniów – już dzisiaj
zauważają tragiczną jakość graficzną pisma ręcznego uczniów. Brak możliwości
ćwiczenia pisania w domu przez uczniów najmłodszych klas raczej nie wpłynie
pozytywnie na ten stan. Ale – biorąc pod uwagę, że już jest źle – może nie
będzie aż tak tragicznie. W końcu pewnie i dzisiaj jeden rodzic każe dziecku
ćwiczyć, a inny – pisze za dziecko.
Inna
kwestia to zadania domowe w klasach starszych. Ocena za pracę domową –
nieobowiązkową, ale ocenianą – daje możliwość uczniom wpłynięcia na oceny
klasyfikacyjne inaczej niż tylko poprzez czystą wiedzę sprawdzaną różnego
rodzaju testami. Ministerstwo – zabraniając nauczycielom wystawiania ocen z tego
typu prac – odbiera aktywnym, ale może słabszym jeśli chodzi o przyswajanie
wiedzy uczniom możliwość uzyskiwania dodatkowych dobrych ocen i w ten sposób
skazuje ich na oceny słabsze, uzyskane wyłącznie w wyniku sprawdzianów,
kartkówek czy pracy na lekcji. W ten sposób uczeń, który ma problemy na
sprawdzianach i nie lubi publicznie wypowiadać się na lekcji, a który chętnie
poświęciłby godzinę czy dwie swojego czasu i mógłby dostać np. ocenę dobrą
teraz dostanie co najwyżej dostateczną – jeśli nie niżej. Oczywiście jest to
zmiana podyktowana dobrem tego ucznia.
Od
początku miałem obawy co do składu kierownictwa Ministerstwa Edukacji Narodowej.
Niestety, okazało się, że nie zostałem mile rozczarowany. Pani Nowacka, która z
edukacją nie ma praktycznie nic wspólnego (poza byciem kanclerzem na uczelni
kierowanej przez jej ojca), za to dużo wspólnego ma z byciem aktywistką i
działaczką społeczną pokazuje, że nie interesuje jej jakość kształcenia, ale
zadowolenie klientów: rodziców i uczniów. Szkoła nie ma być miejscem, w którym
uczniowie mają osiągać sukcesy i czegoś się uczyć – to według pani minister jest
sprawa drugorzędna. Szkoła ma być miejscem, w której uczniowie mają być „szczęśliwi”.
Na czym to szczęście miałoby polegać? Można się tylko domyślać – np. po wspomnianym
tu projekcie rozporządzenia – że głównym elementem owego „szczęścia” ma być
dalsze zmniejszanie obowiązków, które mają uczniowie. Za tym pójdzie okrojenie
o 20% (jak to ma być policzone, tego również pani minister nie doprecyzowała)
podstaw programowych. Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo
wymagania stawiane uczniom będą jak w znanym chyba wszystkim nauczycielom memie
o drwalu...
Zapis o
likwidacji prac domowych ma wejść w życie już od kwietnia tego roku. Dlaczego
od kwietnia – czyli w połowie semestru – a nie od początku przyszłego roku
szkolnego? Przecież zazwyczaj takie zmiany wprowadza się od 1. września, żeby
obowiązywały przez cały rok szkolny. No i tu pojawia się – oczywiście przypadkowa
(no bo przecież obecny rząd nie byłby aż tak perfidny) – zbieżność dat. Otóż w
tym roku, dokładnie 7. kwietnia odbędą się w Polsce wybory samorządowe... A
poważnie. Koalicja rządząca uważa zapewne, że kiełbasa wyborcza, która nie
wiąże się z wydawaniem fizycznych pieniędzy z budżetu jest moralnie
uzasadniona. No i może jest – pod warunkiem, że jej skutki nie będą się wiązać
z kosztami, które mogą się pojawić w przyszłości. Traktowanie jako kiełbasy
wyborczej pogarszania jakości i tak słabej polskiej edukacji to działanie,
którego koszty będą ogromne w przyszłości. I nie tylko koszty finansowe, ale
również – a może przede wszystkim – społeczne. Pogarszanie jakości kształcenia
to godzenie się na gorszą jakość pracy, którą później będą wykonywali
absolwenci szkół. Albo skazywanie tychże absolwentów na konieczność
samodzielnego opanowania wiedzy, której nie wynieśli ze szkół gdy już zaczną
pracować.
I tu
pojawia się drugi problem. Od wielu już dekad wszyscy decydenci związani z
edukacją szukają sposobów sprawienia, żeby uczniowie byli w jak największym
stopniu wolni od jakiegokolwiek stresu. Obciążenia zmniejsza się do minimum.
Obowiązki również. Uczeń w szkole żyje w bańce, w której zapewnione ma idealne
warunki do funkcjonowania, ale w której kompletnie nie uczy się radzić sobie ze
stresem i przeciwnościami. Często już w szkole średniej, częściej dopiero na
studiach, a zawsze gdy uczeń trafi w końcu do pracy ta bańka pęka. I wypada z
niej pozbawiony jakiejkolwiek odporności człowiek, który zderza się z rzeczywistością,
w której są wymagania, jest presja czasu, są trudności i stres. W której sam
musi o czymś zdecydować – i decyzja musi być poprawna, bo od niej zależy często
nie tylko jego praca i wynagrodzenie, ale (jak np. w przypadku lekarza) ludzkie
zdrowie czy życie. Czy kierownictwo resortu edukacji to zauważa? No chyba nie i
dotyczy to nie tylko obecnego kierownictwa, ale każdego odkąd pamiętam. Niestety,
rodzice uczniów stanowią o wiele większy potencjalny elektorat niż nauczyciele,
więc prosty rachunek wyborczy pokazuje, że walczące o głosy partie będą –
zwłaszcza bezpośrednio przed wyborami – wsłuchiwały się uważniej w głosy
rodziców niż nauczycieli. A my – nauczyciele – musimy zaciskać zęby i próbować
robić coś sensownego mimo kłód rzucanych nam pod nogi i udawać, że wierzymy w
hasła, że rząd (jaki by nie był) dba o nasz autorytet, docenia naszą pracę i
troszczy się o naszą autonomię...
Komentarze
Prześlij komentarz