Prekonsultacje
Ministerstwo
Edukacji Narodowej ogłosiło, że wspólnie z Instytutem Badań Edukacyjnych
zamierza stworzyć sieć, w ramach której odbędą się prekonsultacje dotyczące
planowanej reformy edukacji. Jak twierdzi wiceministerka EN, dr Lubnauer jest
to potrzebne, „aby nauczyciele i nauczycielki mieli pewność, że jest to nasza
wspólna zmiana, bardzo potrzebna w polskiej szkole”. Oczywiście ma to być ukłon
w stronę środowiska, które dostało ostatnio mocno po łapach: najpierw zakazem
zadawania prac domowych, później cięciami bez żadnych szerszych konsultacji
podstawy programowej, a ostatnio – zapowiedzią wprowadzenia do każdej szkoły „rzeczników
praw ucznia”. Co prawda nie wiadomo jak owe prekonsultacje będą prowadzone –
wiadomo tylko, że zostanie powołana „Rada ds. monitorowania wdrażania reformy
oświaty im. Komisji Edukacji Narodowej”. Gdybym był cynikiem to napisałbym, że
taka rada to świetna okazja do obsadzenia kilku (bez wątpienia nieźle
opłacanych) stanowisk „krewnymi i znajomymi Królika”. Ale ja cynikiem nie
jestem, więc tak nie napiszę...
Abstrahując od
zasadności organizowania takich prekonsultacji przez ministerstwo, które
zapłaci IBE za przygotowanie reformy edukacji, a jednocześnie samo wykona
znaczną część pracy (i samo pokryje jej koszt) zastanówmy się, czy – chcąc naprawdę
zreformować polską szkołę – powinno się pytać o zdanie nauczycieli?
Dotyczący
prekonsultacji post, który pojawił się na facebook’owej grupie „Nie dla chaosu
w szkole” spotkał się z dużym odzewem i wieloma komentarzami. Również ja
pozwoliłem sobie go skomentować sugerując, że reforma powinna zostać
zaprogramowana nie przez uczących w szkołach nauczycieli, ale teoretyków
metodyki i dydaktyki. Mój komentarz wywołał głównie reakcje typu: „a co
teoretyk wie o rzeczywistej szkole?”. Padały przy tym przykłady, jak to doradcy
metodyczni nie radzili sobie z występującymi w szkole trudnościami, jak nie
potrafili ogarnąć klasy itp. I to jest właśnie problem szerokich prekonsultacji.
Typowy nauczyciel, funkcjonujący w dysfunkcyjnej rzeczywistości polskiej szkoły
już często nawet nie pamięta, jak to powinno wyglądać. On styka się z
określonym problemem i oczekuje, że ten konkretny problem zostanie rozwiązany.
Jeśli nie dostanie odpowiedzi od teoretyka – będzie uważał, że teoretyk się nie
zna. A tymczasem kwestią nie jest radzenie sobie z jakimś konkretnym problemem –
kwestią jest stworzenie systemu, w którym tego problemu nie będzie. Mówiąc
bardziej obrazowo: nie chodzi o to, żeby znaleźć skuteczne lekarstwo na kaca –
trzeba tak pić, żeby na drugi dzień nie mieć kaca... Jeszcze zanim
prekonsultacje się zaczną, mogę wieszczyć, jakie będą głosy nauczycieli: „za
mało godzin na realizację”, „za mało pieniędzy na pomoce dydaktyczne”, „dać
pieniądze na zajęcia wyrównawcze i koła zainteresowań” – i pewnie najczęściej
powtarzające się – „wyższe pensje” i „mniej papierów”. Oczywiście każde z tych
oczekiwań ma jak najbardziej uzasadnienie – szczególnie dwa ostatnie, które
powinny zostać spełnione niezależnie od kierunku reformy, który przyjmiemy. Ale
słuszność pozostałych jest tylko warunkowa – są słuszne w takim modelu, jaki
mamy obecnie. I często są to oczekiwania nierealizowalne. Więcej godzin
przedmiotów? Uczniowie i tak mają już często po 7 lekcji dziennie i ponad 30
tygodniowo. Jeszcze im dołożyć? No to jeśli nie dokładać, to z czegoś trzeba
zabrać. Albo okroić podstawę programową, żeby wystarczyło czasu. Ale nie – to też
jest złe, bo podstawa już jest mocno okrojona... Tak samo z zajęciami
wyrównawczymi czy kółkami: problemem nie są tu pieniądze, ale czas, którego nie
mają ani uczniowie, ani nauczyciele. O ile brakowi czasu u tych drugich można
zaradzić płacąc więcej (żeby nauczyciel nie musiał robić dwóch etatów w trzech
szkołach), o tyle uczniowie aż tak wiele wolnego czasu nie mają. Dodatkowe
zajęcia w szkole musiałyby się odbywać kosztem dodatkowych zajęć poza nią. A tu
nie zawsze szkoła będzie dobrą alternatywą, nawet jeśli zajęcia prowadziliby
zmotywowani i pełni zapału nauczyciele – po prostu nie wszystko da się w szkole
zorganizować.
Dlatego
właśnie program reformy powinien zostać opracowany przez tych, którzy
przygotowują do pracy nauczycieli: wykładowców pedagogiki, metodyki i dydaktyki
przy współpracy ze specjalistami w określonych dziedzinach wiedzy, z którymi powiązane
są określone przedmioty szkolne. I właśnie ich zaletą, a nie wadą jest to, że
znają teorię, a nie praktykę. Bo nowa polska szkoła musi zostać zbudowana od
podstaw, w oparciu o najlepsze znane teorie dotyczące systemu edukacji. Dzisiejszy
kształt polskiego systemu oświaty już dawno został oderwany od jakichkolwiek
podstaw teoretycznych, bo od lat nie zajmują się nim fachowcy tylko politycy,
którzy często nawet nie orientują się, jak te podstawy teoretyczne powinny wyglądać.
Jak sobie prześledziłem ministrów właściwych do spraw edukacji, to ostatnim, mającym
wykształcenie stricte pedagogiczne był Henryk Bednarski, który kierował
resortem w latach 1987-1988. Od tamtej pory owszem zdarzali się nawet
nauczyciele – ale nauczyciel historii czy fizyki to „przedmiotowiec”, a nie
ekspert od całości systemu edukacji. Ot taki właśnie „prekonsultant”, który
wie, gdzie wybuchają pożary i może nawet umie je gasić, ale nie ma pojęcia, jak
im zapobiegać. Dzisiaj, do szkoły chodzą dzieci ludzi, którzy urodzili się po
tym, jak edukacją przestał zajmować się jakikolwiek fachowiec. Również
nauczycielami są ludzie, którzy urodzili się po 1988 roku. A zatem cała ich
wiedza o szkole – poza wyniesioną ze studiów (a wiadomo, jak taka wiedza
wygląda: zasada „4Z” obowiązuje od dawna) – to wiedza o szkole wypaczonej,
dysfunkcyjnej, patologicznej. Tzw. „doświadczenie” najstarszych z nas, belfrów,
to umiejętność zatykania szmatami dziur w rozbitym przez górę lodową kadłubie „Titanica”.
Jak ktoś trafi na mniejszą dziurkę to nawet sobie jakoś poradzi. Ale to nie
zmienia faktu, że cały statek tonie. Jeśli dzisiaj oprzemy się li tylko na
opiniach nauczycieli, to wyposażymy szkoły w większe szmaty do zatykania dziur –
ale te największe pozostaną i szkoła w końcu zatonie.
Ja wiem, że to
co napisałem godzi w świętą nauczycielską autonomię. Ale musimy zdać sobie
sprawę z tego, że jesteśmy co prawda wysoko wykwalifikowanymi fachowcami, ale w
bardzo wąskiej specjalności. Co z tego, że potrafimy doskonale wykonać jakąś
część do samochodu – czy to sprawia, że potrafimy samochód zaprojektować? Nie
bójmy się słuchać ekspertów i nie bójmy się realizować tego, co wymyślają –
nawet jeśli kłóci się to z naszą wizją świata. Oczywiście, warunkiem sukcesu
jest przekazanie do realizacji nauczycielom modelu kompletnego, bez żadnych
modyfikacji dokonywanych na nim przez polityków czy samorządowców. Że może
będzie drogo? No cóż – w edukacji nie ma pojęcia „za drogo”. Każde rozwiązanie
zawarte w modelu – nie ważne, jak błahe – musi zostać zrealizowane w stu
procentach. Musimy pamiętać, że chcemy zbudować potężny gmach, który ma wiele
kondygnacji i który ma przetrwać dziesięciolecia – a przy tym musi być
elastyczny, żeby dostosowywać się do warunków, których wystąpienia dzisiaj nie
jesteśmy w stanie przewidzieć. Nie można również oczekiwać, że taki model
powstanie szybko: ogrom prac jest taki, że przewidywałbym raczej kilkanaście
niż kilka lat. Ja już pewnie go – jako czynny zawodowo nauczyciel – nie doczekam,
ale moim młodszym koleżankom i kolegom życzę z całego serca, żeby taki model
dostali.
Komentarze
Prześlij komentarz