Prawo do prawa
Już w tym roku,
a zatem dosłownie przed chwilą, nakładem wydawnictwa Agora opublikowana została
książka p. Marcina Kruszewskiego „Prawo Marcina. Znaj swoje prawa w szkole”.
Książka spotkała się z życzliwym przyjęciem takich postaci polskiej sceny
prawno-politycznej jak obecny Minister Sprawiedliwości i były Rzecznik Praw
Obywatelskich Adam Bodnar czy były Rzecznik Praw Dziecka Marek Michalak. Nieco
mniej – oględnie mówiąc – entuzjastyczne były reakcje nauczycieli. Zanim skupię
się na książce – i osobie – p. Kruszewskiego pozwolę sobie na krótki (jak to
tylko możliwe) wstęp historyczny.
Polskie
społeczeństwo z moich czasów szkolnych – czyli okresu „późnego Gierka” –
funkcjonowało w systemie prawnym opartym na zasadzie: „co nie jest dozwolone
jest zakazane”. Zasada ta dość często była nieco rozszerzana. Otóż za dozwolone
uznawano niemal wyłącznie to, co było nakazane. To zaś, co nie było ani
zakazane, ani nakazane (czyli teoretycznie mogło być dozwolone) było w
najlepszym razie niewskazane. Lepiej było zrobić mniej – zaniedbując jakieś
obowiązkowe czynności – niż zrobić za dużo. Naturalnym stanem Polaka doby schyłku
PRL-u była bierność. Nadmierna aktywność i wychodzenie przed szereg było niewskazane,
bo mogło wprawić w zakłopotanie władzę. A władza – każda – nie lubi być
wprawiana w zakłopotanie, zwłaszcza przez podwładnych. Podobne reguły panowały
również w szkole, zarówno na linii dyrektor-nauczyciel, ale również
nauczyciel-uczeń czy nauczyciel-rodzic.
Rok 1989
przyniósł Polakom powiew wolności, którym to powiewem wielu naszych rodaków
trochę się zachłystnęło. Nagle dozwolone stało się wszystko, co nie było
zakazane. A że nowe prawo było przerabiane ze starego nieco na kolanie, nowo
tworzone instytucje nie bardzo ogarniały temat, a urzędnicy bardziej martwili
się o stołki niż przypisane do tychże stołków obowiązki, tak więc było wiele
dziur w prawie i zakazane było bardzo mało. Oczywiście społeczeństwo
zanurkowało w ten ocean swobody, a że najbliżej (prawie) każdy miał do szkoły,
więc jej oberwało się szczególnie mocno. W ogóle szkoła – rozumiana szeroko,
jako cały system edukacji – nie miała wtedy lekko. Zresztą, nie ma do dzisiaj.
Przełom wieków przyniósł dość nieciekawe zjawisko, jakim była swego rodzaju
wręcz pogarda dla wykształcenia. Z telewizorów epatowali „biznesmeni”, którzy
wyrośli z wcześniejszych cinkciarzy czy drobnych przemytników, a którzy wręcz
chełpili się tym, jak to wcześnie zakończyli edukację, a jaki mimo tego
osiągnęli sukces. Zresztą i w nieodległych nam czasach lider pewnej – na szczęście
już opozycyjnej – partii określał ludzi reprezentujących wyższe niż jego
elektorat wykształcenie i kulturę mianem „łże-elit”, „wykształciuchów” czy „gorszego
sortu”. Czasy – nieco – się zmieniły i wykształcenie znów zaczęło być w cenie,
a wtedy szkoła stała się nie tylko miejscem opresji i terroru dla „bombelków”,
ale również miejscem, w którym owe „bombelki” mogły dostać dobre oceny, którymi
ich rodzice mogli pochwalić się przed innymi rodzicami i które umożliwiały im
dostanie się do kolejnej szkoły – którą również można się było pochwalić. No i
nie daj Boże, jeśli nauczyciel (z czystej złośliwości, no bo z jakiego innego
powodu?) postawił „bombelkowi” zbyt niską – zdaniem rodziców – ocenę. Rodzice w
takiej sytuacji nie mieli absolutnie żadnych zahamowań. Osobiście (całkiem
niedawno), gdy jednej z uczennic (niezłej, ale nie wybitnej) postawiłem piątkę
na semestr, a jej dwóm kolegom z klasy (konkursowicze, tęgie umysły) – szóstki –
zostałem oskarżony przez matkę uczennicy, że... dyskryminuję dziewczynki.
Śmiechu było co niemiara, ale w gruncie rzeczy sytuacja była mocno nieśmieszna.
Pozwolę sobie pominąć milczeniem jak zakończyła się ta sprawa – rok później
uczennica trafiła do „szkoły w chmurze” (w obłokach bujała już dużo wcześniej,
więc to chyba było miejsce dla niej odpowiednie), a dzisiaj wspominana jest (ona
i jej matka) wyłącznie anegdotycznie.
Wspomniany
przykład podałem nieprzypadkowo, ale jako ilustrację skali absurdu, do jakiego
potrafili się posunąć rodzice. Jedynym ograniczeniem ich inwencji była ich
wyobraźnia i granice bezczelności i arogancji. Trudno dyskutować z argumentem,
który istnieje wyłącznie w umyśle argumentującego. I w pewnym momencie, w
pewnym sensie jako odpowiedź na zapotrzebowanie rodziców, pojawiają się byty
takie, jak „Prawo Marcina”, Stowarzyszenie Umarłych Statutów, samozwańczy
rzecznicy praw ucznia itp. Każda z tych osób czy instytucji staje oczywiście po
stronie uczniów i ich rodziców, tropiąc – ich zdaniem – absurdy i naruszenia
prawa w szkołach. Ale mimo wszystko jest to ogromna zmiana na lepsze. Dlaczego?
Z bardzo prostego powodu. Otóż każda z wymienionych (i niewymienionych) tu
instytucji opiera swoje zarzuty na PRAWIE. Podawany jest konkretny przepis
prawa, który – zdaniem tychże – jest łamany. A to już daje jakiś konkret. Osoba,
która powołuje się na przepisy prawa poddaje się dyktatowi tego prawa. Mam
zatem możliwość odpowiedzieć – również powołując się na przepisy prawa i uzasadnić
w ten sposób swoje postępowanie czy decyzje. A jeśli mimo to rodzic ma
wątpliwości – mogę odesłać go wyżej, bo wszak nie ja stanowię prawo, a jedynie
je respektuję. Musimy przy tym pamiętać, że interpretacja prawa dokonywana
przez jakiegokolwiek prawnika (poza nielicznymi wyjątkami nie tyle konkretnych
prawników, co urzędów, które reprezentują) nie ma mocy wiążącej i można
posłużyć się – jeśli jest to logicznie uzasadnione – inną interpretacją tego
samego prawa. A że polskie prawo jest bardzo nieokreślone i rozmyte (co widać
choćby ostatnio w sporze wokół TVP, panów Wąsika i Kamińskiego czy prokuratora
krajowego) – każdy może mieć własną interpretację i funkcjonować w oparciu o
nią. Oczywiście w starciu z prawnikami – nawet młodymi i niedoświadczonymi, a
jedynie głośno krzyczącymi, jak p. Kruszewski – nauczyciel nie ma wielkich
szans. Dlatego konieczne jest, żeby pojawiło się prawne wsparcie dla
nauczycieli. I nie chodzi tu bynajmniej o przepychanki z rozmaitymi
instytucjami. Chodzi o to, żeby nauczyciel jasno i wyraźnie dowiedział się, co
musi, co może, a czego mu nie wolno. Kuratoria oświaty, które mają wszak
wydziały pragmatyki zawodowej, są najbardziej oczywistym wyborem jako takie
wsparcie. Nauczyciel – za pośrednictwem dyrektora szkoły – powinien mieć
możliwość poproszenia o wytyczne dotyczące rozmaitych wątpliwości i w sensownie
krótkim czasie powinien je dostać. Oczywiście z charakterem wiążącego
rozstrzygnięcia, od którego ewentualnie można się odwoływać do sądu. Bo czy nam
się to podoba, czy nie – musimy działać w granicach określonych przez prawo,
ale musimy te granice znać. A nikt z nas nie jest prawnikiem.
Druga kwestia
to często wykluczające się przepisy. Posłużę się dość często wałkowanym w
takich przypadkach przykładem ucznia wychodzącego do toalety. Z jednej strony jest
zalecenie – a zatem obowiązek – żeby ucznia do toalety wypuszczać, z drugiej zaś
nauczyciel ma obowiązek sprawowania nad uczniem opieki, której – gdy uczeń jest
poza klasą – w oczywisty sposób nie sprawuje. Obrońcy praw ucznia słusznie
podkreślają, że zakazywanie uczniom wychodzenia do toalety jest niehumanitarne
i w gruncie rzeczy też głupie (bo uczeń myślący o przepełnionym pęcherzu nie
myśli raczej o lekcji tylko czeka na dzwonek). Zapominają jednak, że nauczyciel
ma pewne powinności, które musi wypełniać. Oni jednak nie muszą się skupiać nad
takimi sytuacjami, bo to nie ich działka. Od tego są organizatorzy oświaty.
Pozostając przy tym przykładzie rozwiązaniem byłoby np. wprowadzenie na każdej
lekcji w każdej klasie „asystenta nauczyciela”, który – pod nieobecność
nauczyciela – mógłby sprawować opiekę nad uczniami. To rozwiązałoby problem nie
tylko potrzeb fizjologicznych uczniów (asystent mógłby wyjść z uczniem), ale i
nauczycieli (nauczyciel mógłby wyjść, zostawiając klasę pod opieką asystenta).
Ale to tylko pewna ilustracja – nie chcę się nad nią teraz skupiać, ale podaję
ją tylko jako przykład pewnego problemu, który powinien być rozwiązany.
Często też
podnoszone są przypadki niezgodnych z prawem działań szkoły czy nauczycieli,
które to działania podejmowane są nie z czystej złośliwości, ale z logicznej
potrzeby – np. możliwość odebrania uczniowi telefonu w sytuacji, gdy ów
korzysta z niego w sposób nieuprawniony np. w czasie lekcji nagrywając kolegów.
Jeżeli nauczyciel nie ma jakiegoś prawa, to – jeśli jest ono logiczne i
uzasadnione wyższym dobrem – można mu je nadać. I znów – nie chcę się zatrzymywać
na tym konkretnym przykładzie, ale traktuję go jako przykład właśnie. Dlatego wspomnianą
na początku książkę obowiązkowo powinni przeczytać prawnicy w Ministerstwie
Edukacji (nie pani minister – dla niej „prawo” to kierunek przeciwny do „lewo”,
w dodatku kierunek raczej gorszy) i na jej podstawie powinni znaleźć obszary, w
których konieczne jest doprecyzowanie czy wręcz zmiana przepisów tak, by
zarówno uczeń, jak i nauczyciel mogli funkcjonować zgodnie z tą samą wykładnią
prawa.
Nauczyciele –
wzorem rodziców – też powinni częściej odwoływać się do prawa, które określa
nie tylko to, co uczniowi i jego rodzicom wolno, ale również to, co ów uczeń i
jego rodzice muszą zrobić. Jeśli chcemy funkcjonować w normalnym, cywilizowanym
społeczeństwie, nie wolno nam traktować przepisów prawa jako zbioru luźnych
sugestii. Jeśli rodzice – zgodnie ze statutem szkoły – mają dwa tygodnie na usprawiedliwienie
nieobecności dziecka – to mają dwa tygodnie co do dnia. Jeśli dziecko ma
obowiązek szkolny, to w czasie trwania zajęć powinno być w szkole, a nie na wycieczce
z rodzicami.
Społeczeństwo wolne, demokratyczne, to społeczeństwo świadome swoich praw i obowiązków. Dlatego nie krytykujmy ludzi za to, że chcą korzystać ze swoich praw, ale nauczmy ich, jak z nich korzystać. Oczywiście należy też pracować nad sposobem przekazu: w dobie dążenia do uspokajania dyskusji, do obniżania poziomu agresji i szukania kompromisów forma, w jakiej p. Kruszewski prowadzi swój podcast – pełna agresji, dążąca do konfrontacji – jest nie do przyjęcia. Ale musimy pogodzić się z tym, że i taka forma debaty będzie się pojawiać. Trudno spodziewać się, że młody i dopiero wchodzący w życie człowiek będzie reprezentował wyższy poziom kultury dyskursu niż znacznie od niego starsi i bardziej doświadczeni politycy, przerzucający się inwektywami i pokazujący sobie „środkowy palec” czy „gest Kozakiewicza” w sali obrad przy Wiejskiej. Można tylko żywić nadzieję, że społeczeństwo, gdy już okrzepnie, odrzuci skrajne zachowania i zacznie funkcjonować w sposób bardziej cywilizowany.
Komentarze
Prześlij komentarz