Świadectwoza

 

Ministerstwo edukacji nie próżnuje. Panie ministry coraz to wygłaszają jakieś nowe rewelacje. Dzisiaj skupię się na kwestiach związanych ze świadectwami szkolnymi. Zaczęło się od zapowiedzi usunięcia ze świadectwa oceny z religii/etyki. Tu absolutna zgoda – religia jest sprawą prywatną i informacje o niej nie powinny znajdować się na oficjalnych dokumentach, a takim wszak dokumentem jest świadectwo.

Ostatnio pojawiły się jednak kolejne rewelacje. Otóż władze ministerstwa rzuciły pomysł, żeby – nie tylko na świadectwie, ale w ogóle – nie było ocen z trzech przedmiotów: plastyki, muzyki i wychowania fizycznego. Argumentowane jest to faktem, że trudno oceniać uzdolnienia – a tych wszak wymagają te przedmioty. Panie ministry mają oczywiście rację – z jednym małym „ale”. Otóż od dawna już nikt na tych przedmiotach nie ocenia uzdolnień. Jako wieloletni wychowawca widuję oceny wystawiane – również z tych trzech przedmiotów – moim uczniom. I rzadko kiedy pojawia się tam ocena niższa niż „bardzo dobry”. Czy oznacza to, że mam szczęście do wybitnie uzdolnionych – zarówno plastycznie, jak i muzycznie oraz sportowo – wychowanków? No oczywiście, że nie. Oceny z tych przedmiotów – jak z żadnego innego – oddają przede wszystkim zaangażowanie, chęć wykonywania zadań, przygotowanie do lekcji, pilność... Co da usunięcie ocen z tych przedmiotów? Przy zachowaniu ich obowiązkowości – koszmar. Koszmar dla nauczycieli ich uczących, ale również dla uczniów. Oto wyobraźmy sobie, że mamy ucznia, który nie lubi rysować. Plastyka jest dla niego koszmarem. Ale teraz stara się, bo liczy na piątkę – a może nawet szóstkę. Po wprowadzonej przez MEN zmianie – mającej temu uczniowi pomóc – będzie on musiał nadal chodzić na plastykę, ale tym razem jakby się nie starał nie dostanie za to nic. Przykry przymus – w dodatku za darmochę... Stawiam orzechy przeciwko dolarom, że co bardziej krewki uczeń po prostu będzie robił na lekcji porutę. Bo co mu grozi? Obniżenie oceny zachowania? Nawet z naganną zda do następnej klasy. A w końcu – w ósmej klasie – nie będzie miał już ani muzyki, ani plastyki więc i zachowanie mu się poprawi. Najmniej stratne na tej „reformie” będą lekcje wuefu, bo nauczycielom tego przedmiotu łatwiej będzie coś wymyślić dla każdego i większość dzieciaków jakąś tam formę aktywności dla siebie będzie mogło znaleźć.

Kolejny pomysł szefostwa resortu to zmiana zasad przyznawania tzw. „paska” na świadectwie, czyli – mówiąc językiem urzędowym – przyznawania świadectwa z wyróżnieniem. Otóż „światłe inaczej” umysły wpadły na pomysł, żeby pasek dawać nie za średnią ze wszystkich przedmiotów, ale za kilka wybranych. Czyli takie „wyróżnienie z ograniczoną odpowiedzialnością”... Trochę taka wersja ekonomiczna – na każdą kieszeń (czytaj: na każdy umysł, również ten nie za tęgi). Jakie dzisiaj są wymagania „do paska”? Niesamowicie wyśrubowane: trzeba mieć zachowanie bardzo dobre i średnią „aż” 4,75. Żeby osiągnąć ten „niebotyczny” (tu posłużę się wyłącznie przedmiotami na świadectwie ukończenia szkoły podstawowej – wcześniejsze są pod tym względem jeszcze bardziej uprzywilejowane) trzeba mieć z 12 przedmiotów piątki i z 4 można mieć czwórki. Jakakolwiek szóstka zwiększa liczbę możliwych do uzyskania czwórek o jedną. Podstawa programowa – nawet taka „przeładowana” jaką mamy dzisiaj (a przecież ma zostać odchudzona o 20%) – jest tak skonstruowana, że średnio zdolny i pracowity uczeń z palcem w nosie powinien taką średnią móc uzyskać. Uczeń, który ma większość piątek i kilka czwórek między nimi – ewentualnie jakąś jedną czy dwie szóstki – w żadnym wypadku nie jest uczniem, który by się czymś szczególnym wyróżniał. W czym więc problem? Zapewne w tym, że wielu wpływowych rodziców ma dzieci na tyle leniwe, że im się po prostu nie chce. I jak tu się pochwalić przed rodziną czy znajomymi, jak nie ma paska? Na „fejsbuka” się takiego świadectwa nie wrzuci... Uczeń, który wyróżnia się z kilku pojedynczych przedmiotów ma z nich oceny celujące – i tyle. Świadectwo z wyróżnieniem należy się uczniowi, który naprawdę się wyróżnia będąc w czołówce klasy ze wszystkich przedmiotów. Ja bym nawet podniósł wymaganą średnią do 5,0. I zachowanie wzorowe – w końcu taki uczeń ma być wzorem dla innych.

A tymczasem, jak się tak poważnie zastanowić, to rodzi się pytanie czy w ogóle ma sens wystawianie świadectw po każdej klasie. Po co komu są one potrzebne? Jeśli uczeń zmienia szkołę (co zdarza się i tak bardzo rzadko) to idą za nim arkusze ocen – świadectwo nie jest mu zatem potrzebne. Sens ma na pewno świadectwo ukończenia szkoły średniej, bo świadczy o posiadaniu średniego wykształcenia – nie każdy musi zdawać maturę. Ale w sumie, to szkoła średnia powinna się obowiązkowo kończyć maturą – wtedy świadectwa nie byłyby potrzebne. W podstawówce oceny ze świadectwa końcowego są liczone przy rekrutacji – co tłumaczy konieczność wystawiania tych świadectw. Tu jednak każdy absolwent musi przystąpić do egzaminu, więc powinien się liczyć tylko jego wynik – zwłaszcza, że z trzech przedmiotów pokrywa się z ocenami na świadectwie. I weź tu się potem tłumacz, dlaczego twój uczeń ma z polskiego, matematyki czy angielskiego na świadectwie piątkę albo nawet szóstkę, a egzamin z tego przedmiotu napisał na mniej niż 50%... O ile mniej byłoby problemów, gdyby zrezygnować ze świadectw przynajmniej (żeby nie ingerować za bardzo w obecny system edukacji) w klasach, które nie są programowo najwyższe. Wychowawcy i dyrektorzy szkół mieliby mniej pracy, nauczyciele – bo nie byłoby potrzeby walki o oceny – uniknęliby scysji z rodzicami... W sumie, to można by nawet zrezygnować przy tej okazji z dotychczasowej skali ocen. Osoba, której zdanie cenię wspomniała ostatnio, że mogłyby być tylko trzy oceny: „nie zdał”, „zdał” i „wybitny”. Na pozostawionych świadectwach ukończenia szkół też mogłyby być tylko te trzy oceny.

Od 1989 roku resortem edukacji kierowali zawsze ludzie, którzy mieli rzeczywiste doświadczenie z systemem oświaty. I wyglądało to różnie: byli wśród nich ludzie mający sensowne pomysły na funkcjonowanie szkolnictwa, ale też zdarzali się „inteligentni bezobjawowo” (jak ostatnio ogłoszony „dzban roku”). Tym razem stanowisko ministra powierzono osobie, która zajmowała się wszystkim – poza prawdziwą edukacją. Można było to traktować jako szansę, że ktoś z zewnątrz, kto nie ma wizji szkoły spaczonej własną w niej pracą, może mieć świeże spojrzenie i coś zmienić na lepsze. Tak przynajmniej uspakajali mnie ludzie znacznie bardziej ode mnie zanurzeni w oświacie i mający znacznie większe doświadczenie. Ja byłem pełen obaw – i okazało się, że chyba miałem rację. Co gorsza, w tym przypadku (w odróżnieniu od działań ministrów z poprzedniej ekipy rządzącej) nie są to działania złośliwe, które celowo mają niszczyć szkołę, ale po prostu głupie – wynikające z troski o uczniów, ale z braku wiedzy i doświadczenia robiące im bardziej krzywdę niż pożytek. Na szczęście na razie pojawiają się tylko projekty rozporządzeń (jak w sprawie zadań domowych – więcej na ten temat w moim artykule: „Kiełbasa domowa”) czy opinie w mediach społecznościowych albo wywiadach – bez konkretnych zapisów we wiążących aktach prawnych. Oby te pomysły zostały tylko w niezobowiązujących dyskusjach...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polak z profilu

Cudze chwalicie...

Panem et circenses