Nadzieja w biologii
W
opublikowanym na portalu „edukacja.dziennik.pl” artykule Autorka uderza w
alarmistyczny ton głosząc, że „za dekadę nie będzie miał kto uczyć”. Może nie
za dekadę – może to będą raczej dwie dekady. Ale jeśli nic się nie zmieni, to
dokładnie tak będzie. W szkole, w której pracuję na palcach jednej ręki można
policzyć nauczycieli, którzy nie skończyli jeszcze 40 lat. Znacznie więcej jest
takich, którzy uczyli jeszcze rodziców naszych obecnych uczniów. Średnia wieku
50 lat to nie przesada – jeśli nawet jest niższa, to niewiele. A nie zdziwiłbym
się, gdyby była wyższa...
Dzisiaj,
starzejąca się kadra, która wychowana została wiele dekad temu w poczuciu
odpowiedzialności i konsekwencji w podejmowanych działaniach, mimo coraz
większego obciążenia wciąż jeszcze dźwiga na swoich barkach coraz bardziej
rozsypujący się gmach polskiej szkoły. Po części z tego powodu, a po części
(może nawet większej) wynika to z faktu, że w wieku „50+” trudniej zaczynać od
nowa w nowym miejscu i zawodzie. Cieszymy się, że efektem nadgodzin czy pracy w
kilku szkołach są wpływy na konto pozwalające żyć na w miarę przyzwoitym poziomie.
A że kosztem naszego zdrowia? No cóż – na coś trzeba umrzeć. Gdyby człowiek
umierał zdrowy, to by mu było szkoda...
Dzisiaj
szkoły funkcjonują. Nie słyszałem o przypadku, w którym jakaś szkoła
przestałaby uczyć, bo nie miałaby kim. Więc wciąż jest wiele osób, które
twierdzą, że braki kadrowe są fikcją, a nauczyciele widać mogą pracować więcej,
jeśli to robią. A ponieważ robią to bez jakichś wyraźnie większych pieniędzy,
to pewnie tych wyraźnie większych pieniędzy nie potrzebują. I dlatego rząd nie
obawia się okłamywać nauczycieli najpierw zapowiadając podwyżki w wysokości półtora
tysiąca złotych, a kilka dni później stwierdzając, że to nie do końca tak miało
być. Bo rząd wie, że my – mimo często powtarzanych gróźb – nie odejdziemy ze
szkół, chyba że na emeryturę. A że ta też nie będzie zbyt wysoka – więc i na
emeryturze spora część nauczycieli wciąż będzie uczyć.
Ale
biologia jest nieubłagana i w końcu każdy z nas odejdzie – w taki czy inny
sposób – od tablicy udając się na „wieczne wakacje”... W szkołach, w których
dzisiaj jest 50-75% niezbędnej liczby nauczycieli ten odsetek będzie coraz
bardziej malał. I wreszcie przyjdzie dzień, w którym dyrektor szkoły (jeśli
będzie – bo z nimi też jest problem) powie, że od 1. września zawiesza prowadzenie
lekcji, bo nie ma kim pracować. I tego dnia ktoś wreszcie będzie musiał się
zastanowić, co zrobić. Ale wtedy będzie już za późno. Obecny rząd widzi
problem, ale podchodzi do niego w absurdalny sposób. Na czele resortu oświaty
postawione zostały osoby, które o funkcjonowaniu szkoły nie mają zielonego
pojęcia. Powtarzają tylko slogany wymyślane przez rozmaitych „reformatorów”
oświaty – zwykle ludzi kompletnie spoza niej, ewentualnie ludzi pracujących w
niewielkich placówkach niepublicznych, w których uczą się starannie wyselekcjonowane
dzieci. Bredzą o autonomii nauczycieli i dawaniu im swobody, narzucając coraz
to nowe ograniczenia i zakazy.
Nie da się
ściągnąć do szkół młodych nauczycieli bez przywrócenia – realnego – autorytetu tego
zawodu. A nie da się przywrócić autorytetu nauczyciela bez spełnienia kilku
warunków. Pierwszym jest oczywiście wprowadzenie takiego systemu wynagrodzeń,
żeby zawód nauczyciela stał się atrakcyjny finansowo. Nauczyciel – nawet początkujący
– musi mieścić się co najmniej w środku, a nie na spodzie tabeli uposażeń.
Drugim warunkiem jest realna autonomia w doborze metod, środków i sposobu
pracy. Jeśli nauczyciel uważa, że powinien zadawać prace domowe – powinien móc
to robić. Bo to on odpowiada za przebieg procesu kształcenia i nie może mieć
związanych rąk. Również przez absurdalne często żądania rodziców – najwyższy czas
uznać, że jako osoby nie mające pojęcia o edukacji powinny zaufać nauczycielom,
którzy wiedzą co robią. Po trzecie, musi mieć jasno i ściśle określony zakres
obowiązków w minimalnym stopniu wykraczający poza podstawowy obowiązek, jakim
jest proces kształcenia uczniów. Jakiekolwiek inne zadania powinny być ściśle i
bezpośrednio z nim powiązane. Czwartym warunkiem jest zapewnienie warunków
pracy umożliwiających realizację spoczywających na nauczycielu obowiązków.
Własny gabinet (może być połączony z salą lekcyjną lub po prostu nią być) z
komputerem, drukarką i papierem do niej to absolutne minimum. Dalej
przygotowanie do zawodu. Niektóre studia umożliwiają nabycie kwalifikacji
pedagogicznych w ramach programu studiów (nieodpłatnie). Inne umożliwiają
jednoczesne z normalnym tokiem studiów robienie bloku pedagogicznego odpłatnie.
W pozostałych przypadkach konieczne jest zrobienie podyplomówki, czyli wydanie
kilku tysięcy złotych z nadzieją, że jeśli dostarczy się tonę papierów i nie
pomyli w żadnym, to szkoła odda 60% poniesionych kosztów. Tymczasem Warszawa kandydatom
na kierowców miejskich autobusów oferuje nieodpłatne kursy, a później
wynagrodzenie na poziomie nauczyciela dyplomowanego. To tak tytułem dygresji,
żeby pokazać jak obecna władza (z której wszak wywodzi się kierownictwo naszej
stolicy) szanuje nauczycieli...
Dzisiaj
braki kadrowe w szkołach to taka trochę bajka o żelaznym wilku. Sytuacja
mogłaby się zmienić już dzisiaj, gdyby obecni nauczyciele odmówili brania nadgodzin
i ograniczyli się wyłącznie do jednego etatu w jednej szkole. Tylko kogo z nas
stać na wyrzeczenie się sporej części naszych obecnych dochodów? Jesteśmy
skazani na tkwienie w tej fikcji, a odpowiedzialni za edukację mogą udawać, że
coś robią bo wiedzą, że my w najgorszym razie będziemy robić jeszcze więcej. I
tylko cała nadzieja w biologii...
Komentarze
Prześlij komentarz