Szkoła z lepszego profilu
Jakiś czas
temu pozwoliłem sobie na wstępną i dość pobieżną analizę zaproponowanego przez
IBE profilu absolwenta. Niedawno, w rozmowie z pewnym mądrym człowiekiem,
którego z pełnym przekonaniem mogę uznać za autorytet w dziedzinie edukacji
usłyszałem o pomyśle stworzenia – trochę w ramach konsultowania projektu
profilu absolwenta, a trochę w ramach przekory wobec niego – profilu szkoły,
która miałaby takiego absolwenta wypuścić. Zastanawiając się nad problemem od
tej strony doszedłem do wniosku, że… taka szkoła nie istnieje, a co więcej –
istnieć nie może.
Już w
poprzednim moim artykule podniosłem problem natury ideologicznej przy kreowaniu
takiego absolwenta. Polacy są społeczeństwem o mocno zróżnicowanym
światopoglądzie, a diametralnie odmienne stanowiska reprezentują grupy liczące
po co najmniej kilkanaście procent dorosłych obywateli. Biorąc zaś pod uwagę
polityczną bierność grupy 30-40 procent wyborców (tyle mniej więcej ostatnio
nie uczestniczy w wyborach) można przyjąć, że ta grupa daje przyzwolenie na
dowolną ideologię, jaka może pojawić się w polskiej przestrzeni publicznej.
Takie dysproporcje poglądów stwarzają poważny problem w zdefiniowaniu choćby
tylko tak kluczowego elementu wychowania absolwenta, jakim jest patriotyzm.
Trudno w jednej podstawie programowej zawrzeć postawy „młodych, wykształconych,
z dużych miast” – obywateli przede wszystkim Europy i świata, a w drugiej
kolejności – Polski, której w zasadzie są tylko mieszkańcami z
pato-patriotyzmem stadionowych ultrasów. Obie te postawy mieszczą się w
spektrum publicznego dyskursu, a liczebność reprezentujących je grup nie
pozwala żadnej zamieść pod dywan politycznej poprawności. Udawanie, że ciemnej
– szowinistycznej – strony patriotyzmu nie ma skutkuje dochodzeniem do głosu
takich partii jak francuski Front Narodowy, niemiecka AfD czy nasza rodzima
Konfederacja. A to tylko jedno z wielu zagadnień, które należy rozwiązać
wdrażając założenia profilu absolwenta.
Szkoła
publiczna, która z natury swej musi być jednolita i znormalizowana nie da rady
ogarnąć wszystkich rozbieżności i skanalizować je w jedno koryto, którym płynąć
będą uczniowie. Zwłaszcza, że i dobór kadry w szkołach publicznych jest często
mocno przypadkowy. Szkoła publiczna tego nie zrobi – ale może to zrobić szkoła
niepubliczna. Polska odważyła się jakiś czas temu na eksperyment
komercjalizacji usług medycznych, oddając podstawową opiekę zdrowotną w ręce
placówek niepublicznych i okazało się, że to działa. Może najwyższy czas zrobić
to samo z edukacją? Po stronie państwa pozostałoby: ustalenie „koszyka usług
podstawowych”, czyli zakresu zadań szkoły, których realizacja miałaby być dla
uczniów i ich rodziców nieodpłatna, a której koszty pokrywałyby wzorowane na
medycznych kontrakty w ministerstwem edukacji, przekazywanie szkołom środków na
realizację kontraktów oraz kontrola ich realizacji – np. poprzez system
egzaminów zewnętrznych (kończących określone etapy edukacyjne oraz nadających
uprawnienia do wykonywania zawodu). Szkoła miałaby natomiast pełną – oczywiście
w granicach obowiązującego prawa – swobodę ozdabiania owego podstawowego
koszyka dostosowaną do wymagań klientów lub zgodną ze światopoglądem
właściciela otoczką ideologiczną. I tak obok szkół lansujących model
Polaka-katolika mogłyby działać szkoły kształcące Polaka-kosmopolitę. Obok
szkół z rygorystycznymi regulaminami, i mundurkami działałyby szkoły
dozwalające pełną swobodę w kwestii wyglądu czy dopuszczające znacznie szersze
spektrum zachowań. Nie byłoby tu również problemu z doborem kadry: nauczyciel o
poglądach skrajnie prawicowych (a jest takich wielu) nie poszedłby do szkoły, w
której króluje ideologia lewicowa i vice versa. Komercjalizacja edukacji
łączyłaby obowiązek państwa do zapewnienia wszystkim dostępu do edukacji z
możliwością wyboru przez rodziców (czy dorosłych uczniów) sposobu realizacji
tego dostępu. Oczywiście należałoby tu również dopuścić edukację rozproszoną („szkoła
w chmurze”) – system egzaminów zewnętrznych skutecznie zweryfikowałby jej
jakość. I można się na koniec zastanowić, czy przy tak zorganizowanym systemie
oświaty jest jeszcze w ogóle potrzeba określania jakiegoś „profilu absolwenta”,
czy raczej należałoby się skupić na określeniu pożądanych kompetencji i
kwalifikacji, które powinien posiadać absolwent kończący określoną szkołę.
Dodajmy – kompetencji „twardych” w postaci określonej wiedzy i umiejętności
wymaganych do wykonywania określonego zawodu czy kontynuowania edukacji w
szkole wyższego stopnia. Bo przecież kompetencje „miękkie” każdy może mieć inne
i nie można nikogo zmusić, żeby był np. kreatywny czy towarzyski, jeśli on woli
być introwertycznym odtwórcą…
Medycyna prywatna działa? Nie zauważyłam, owszem te rzeczy, co niosą przychód działają super, natomiast prywatnie to większość lekarzy organizuje sobie miejsca w publicznych jednostkach dla swoich pacjentów.
OdpowiedzUsuńDopóki lekarze prywatni będą pracować tu i tu, jedyną grupą ,która zyskuje na zdrowiu są lekarze.
Co do prywatnych szkół prowadzonych przez jednostki mamy takową, nawet w TV jest promowana, szkoda tylko że po niej dzieciaki nie umieją nawet dobrze czytać.
Szkoły państwowe winny gwarantować wysoki poziom nauczania i wyłapywać perełki, jeśli komuś się nie podoba, albo nie potrafi zmotywować swoje dziecko mógłby oczywiście posyłać do szkól prywatnych, ale prywatnych, nie dofinansowywanych przez państwo.
Natomiast państwo winno stawiać poprzeczki uczniom, ci którzy sobie nie radzą winni trafiać do szkół zawodowych, a nie być za uszy nosy ciągnięci i pchani w szkołach średnich, potem na państwowych studiach dziennikarskich, socjologicznych historycznych, bo do niczego innego się nie nadają, a jak już zaczynają pracować, to zdania poprawnie po polsku nie potrafią sklecić.