SuperMENka

 

Pani ministerka (nie mam nic przeciwko feminatywom, ale pod warunkiem, że są poprawne – więc nie „ministra”, ale „ministerka”, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało) edukacji przedstawia priorytety działań swojego resortu. W pierwszej kolejności oczywiście dwa sztandarowe pomysły, czyli edukacja prozdrowotna i obywatelska, ale też ostatnio podniesiona została kwestia zmian w podstawie programowej wychowania fizycznego, a całkiem najostatniejszy pomysł to zaostrzenie progów dopuszczalnych nieobecności w szkole.

Nie da się ukryć, że zarówno edukacja obywatelska, jak i prozdrowotna są w Polsce konieczne. Ludzie – często wykształceni – nie mają pojęcia o zasadach funkcjonowania państwa, kompetencjach określonych władz czy nawet zasadach funkcjonowania systemu danin publicznych. I nie dlatego, że są one jakoś szczególnie skomplikowane (bo są tylko trochę skomplikowane – nie aż tak bardzo), ale dlatego, że tak naprawdę nikt nigdy i nigdzie o nich nie uczy. Stąd też wynika łatwość ulegania demagogii i manipulacji ze strony rozmaitych populistycznych partii. Ktoś, kto nie ma pojęcia ile płaci podatków i ile kosztują utrzymywane z nich instytucje publiczne łatwo może dać się nabrać, że np. zysk z niezapłacenia podatków wystarczy na opłacenie szkoły dla dzieci. A pozostawienie w portfelu składek na ubezpieczenia społeczne umożliwi samodzielne opłacenie polisy emerytalnej czy leczenia. Nie trzeba być jakimś szczególnym geniuszem, żeby – po kilkunastu minutach wertowania internetu – negatywnie zweryfikować wspomniane wcześniej bzdury. Tak samo odrobina zdrowego rozsądku – poparta znów kilkunastominutowym wertowaniem internetu – pozwala podważyć sens socjalu polegającego na bezpośrednim wypłacaniu pieniędzy (te wszystkie „pincetplusy”). Dość łatwo jest wykazać nie tylko to, że nas na to nie stać, ale również to, że jest to mocno demoralizująca forma zabezpieczenia socjalnego. Oczywiście te wszystkie informacje przeciętnie inteligentny człowiek bez trudu znajdzie w internecie. Ale musi tego chcieć i – przede wszystkim – odczuwać potrzebę ich znalezienia. Potrzebę, która może się pojawić np. dlatego, że ktoś kiedyś w szkole czegoś w tym zakresie go nauczył.

Jeszcze ważniejsza jest edukacja prozdrowotna – dobitnie pokazały to reprezentowane przez wielu ludzi irracjonalne postawy ludzi wobec pandemii Covid-19 i związanych z nią działań. Ogólnie stosunek Polaków do szczepień (np. wiara w dawno już sprowadzone do rangi zaledwie szkodliwego mitu powiązanie szczepionek z autyzmem), „odra party” czy „ospa party” (świadome zarażanie dzieci tymi chorobami – żeby już miały je za sobą i później nie chorowały), z drugiej zaś strony łykane bez opamiętania kilogramy leków i suplementów diety – to tylko wąski wycinek naszego mocno chorego podejścia do zdrowia. Dodajmy do tego mocno niezdrowy tryb życia: złe nawyki żywieniowe, niska aktywność fizyczna, nadużywanie używek. No i nie zapominajmy o sprawach związanych z seksualnością – kwestia antykoncepcji, choroby przenoszone drogą płciową, związane z tą tematyką zagadnienia psychologiczne i emocjonalne – to wszystko też mocno kuleje. I niewątpliwie rację ma ministerka edukacji, że tego typu informacje nie mogą być cenzurowane przez jakąkolwiek ideologię czy czyjeś widzimisię – wiedza nie oznacza wszak konieczności korzystania z niej.

W przypadku tych dwóch przedmiotów mój niepokój budzi jedno: pośpiech, z jakim są wprowadzane. Oba – a szczególnie edukacja prozdrowotna – wymagają dobrze wykwalifikowanych nauczycieli. Nauczycieli, którzy powinni ukończyć naprawdę rzetelne studia podyplomowe (nie w stylu „collegium tumanum”), które powinny trwać trzy semestry, a nie trzy miesiące. MEN powinien zacząć od opracowania treści programowych, materiałów dydaktycznych (podręczniki, baza multimediów) i instytucji, które będą kształcić nauczycieli tych nowych przedmiotów i dopiero potem wprowadzić je do szkół. Zaczynanie od końca spowoduje, że te niewątpliwie ważne przedmioty staną się stratą czasu. Raczej nie da się ich nie zdać, a szóstkę będzie można dostać za zrobienie prezentacji czy plakatu. Oczywiście co bardziej kontrowersyjne treści – do omawiania których nauczyciel z łapanki nie będzie miał ani kompetencji, ani nawet ochoty – znajdą się wyłącznie na papierze (czytaj: będą „odfajkowane” w dzienniku elektronicznym, żeby nikt się nie czepiał, że nie zostały zrealizowane). A chyba nie o to chodzi pani ministerce – i nie taki cel społeczny chcemy osiągnąć.

Kolejna kwestia to lekcje wychowania fizycznego. Długotrwałe (całosemestralne czy całoroczne) zwolnienia z tego przedmiotu nie są tylko wymysłem, ale coraz powszechniejszą rzeczywistością. Za tym – albo równolegle z tym – idzie coraz mniejsza aktywność fizyczna. Czy zmiany w podstawie programowej wychowania fizycznego wpłyną na poprawę sytuacji? Śmiem wątpić. W jaki sposób niby zmiany w podstawie programowej poprawią coś tak istotnego, jak... warunki przeprowadzania tych zajęć? Czy spowodują, że lekcje przestaną się odbywać na szkolnych korytarzach, a dzieciaki nie będą musiały rozgrzewać się biegając po schodach lub narażać na zderzenie z nagle otwartymi drzwiami klasy? Czy wyrzucenie jakiegoś konkretnego ćwiczenia czy gry zespołowej spowoduje, że nienawidzący ruchu, otyły (przepraszam – „ciałopozytywny”) dzieciak zacznie z utęsknieniem czekać na kolejne lekcje wuefu? A może lepiej byłoby – zamiast grzebać w odbywającym się w systemie lekcyjnym przedmiocie – umożliwić realizowanie go w formie zajęć pozalekcyjnych? Zorganizować – nawet wyjazdowe – „fakultety” z różnych dyscyplin sportu i form aktywności (od typowych sportów uprawianych przez dzieciaki, poprzez jogę, jazdę konną, czy rozmaite zajęcia w skateparkach, po „zwykłą” turystykę: pieszą, rowerową, kajakową itp.). To będzie kosztować – ale umówmy się, dobra szkoła to droga szkoła.

Wreszcie ostatni temat, który poruszyła ministerka Nowacka – nieobecności. Trudno się nie zgodzić, że 50% próg wymagany do klasyfikacji jest bardzo niski. Ale ten próg to tylko jeden z wymogów niezbędnych do uzyskania klasyfikacji. Drugim – a w sumie to pierwszym, bo ważniejszym – jest możliwość wystawienia oceny semestralnej czy rocznej. Pani ministerka utożsamia wyższą niż 50-procentowa nieobecność w szkole z wagarami. To jednak trochę uproszczenie, bo większość uczniów, z którymi się zetknąłem, a którzy mieli ponad 50% nieobecności miała wszystkie godziny usprawiedliwione. Oczywiście w większości przypadków były to wagary, ale wagary za wiedzą i zgodą rodziców. I nie były to – jak również argumentuje ministerka edukacji – wyjazdy z rodzicami na wczasy w ciągu roku szkolnego. O ile ministerka Nowacka poruszyła dość ważną kwestię, to wykazała się tu – niestety, nie pierwszy (a zapewne i nie ostatni) raz kompletną ignorancją, mieszając parę zupełnie niepowiązanych ze sobą spraw.

Pierwszym jest dopuszczalna przez prawo wysoka absencja. Istotnie, można zastanawiać się, jak nieobecny na połowie lekcji uczeń jest w stanie nadrobić zaległości. Ale z drugiej strony – jeśli ma oceny, które wskazują na to, że jednak je nadrobił i opanował materiał, to czemu uniemożliwiać mu uzyskania zaliczenia? Należy tu jednak wrócić do prawnej podstawy funkcjonowania systemu edukacji, jaką są dwa obowiązki: obowiązek nauki i obowiązek szkolny. Ten pierwszy dotyczy każdego do 18-go roku życia. Ten drugi – do ukończenia szkoły podstawowej (nie dłużej niż do ukończenia 18-go roku życia). Ustawodawca założył, że edukacja podstawowa – poza nielicznymi wyjątkami – powinna odbywać się w systemie szkolnym. Wyjątki od tej zasady dopuszczalne są za wiedzą i zgodą odpowiednich instytucji związanych z systemem oświaty. Rodzic nie ma prawa samodzielnie podjąć decyzji, że jego dziecko nie będzie chodziło do szkoły – takie działania podlegają karze grzywny od 10 tysięcy do nawet 50 tysięcy złotych. Czy usprawiedliwianie przez rodziców tak dużej liczby opuszczonych godzin nie powinno już podlegać takiej karze? Oczywiście dziecko może być chore – wtedy nieobecność jest jak najbardziej uzasadniona. Ale czemu szkoła ma wierzyć na słowo? Moim zdaniem usprawiedliwianie nieobecności powinno odbywać się wyłącznie na podstawie zaświadczenia lekarskiego. Plus dałbym rodzicom – powiedzmy – 5 dni „na żądanie” (w przypadku jakichś zdarzeń losowych). To rozwiązałoby zarówno problem akceptowanych przez rodziców wagarów, jak i drugą wspomnianą przez ministerkę kwestię jaką są wyjazdy na urlopy w czasie roku szkolnego. Bo szczerze powiedziawszy to właśnie ten aspekt nieobecności jest znacznie bardziej uciążliwy: ostatnie dni przed dłuższymi okresami wolnego (przerwy świąteczne, ferie itp.) czy też pierwsze po nich to absencja często na poziomie 50% stanu klasy. Jak w takiej sytuacji omówić temat czy sprawdzić wiadomości? Oczywiście tacy uczniowie rzadko kiedy mają frekwencję gorszą niż dozwolone 50% – ba, zwykle poza tymi kilkoma dniami często bywają w szkole. Reasumując, nie wiązałbym możliwości klasyfikowania uczniów z liczbą opuszczonych godzin: jeśli są usprawiedliwione (czyli przyczyną była choroba) – niech nawet zdaje egzaminy klasyfikacyjne; jeśli nieusprawiedliwione – o ile nie da się wystawić oceny pozytywnej z ocen cząstkowych powinno się wstawić na semestr (czy koniec roku) niedostateczny – w końcu taki uczeń nie uzyskał żadnej pozytywnej oceny. Niemniej jednak, w przypadku dużej liczby opuszczonych godzin zajęć, szkoła powinna podjąć jakieś działania. Jeśli nieobecności są spowodowane stanem zdrowia ucznia, to być może trzeba by wdrożyć nauczanie indywidualne. Jeśli są to wagary – a rodzic nie jest w stanie sobie z tym poradzić – szkoła powinna poinformować gminę, żeby ona zdyscyplinowała rodzinę (np. za pomocą wspomnianych kar finansowych). W sumie zasadne byłoby też uzależnienie wypłacania „800+” od realizacji obowiązku szkolnego (a w szkole średniej – obowiązku nauki, bo szkolnego już tam nie ma).

Ministerka Nowacka to prawdziwa SupeMENka. Niestety, podobnie jak bohaterowie amerykańskich kreskówek, ona również walcząc z przeciwnościami nie widzi problemu w tym, że przy okazji wszystko dookoła zostaje zrównane z ziemią. O ile jednak komiksowe Gotham City da się „odbudować” kilkoma pociągnięciami ołówka, to ze zdewastowaną edukacją już tak łatwo nie będzie. Całą nadzieja w tym, że obecny prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski wkrótce zostanie Prezydentem RP, a jego miejsce w warszawskim ratuszu zajmie p. Nowacka (są takie pomysły). Może jej następca (albo następczyni) będzie – nie, nie chodzi o to, że bardziej kompetentny (obawiam się, że niemożliwe jest znalezienie osoby, która jednocześnie będzie zarówno kompetentna, jak i będzie miała chęć zostać politykiem) – bardziej leniwy. Bo polskiej edukacji w takim stanie, w jakim jest obecnie, najmniej szkody wyrządzi bezczynność tych, którzy nią zarządzają.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polak z profilu

Cudze chwalicie...

Panem et circenses