Świątynia czy ogród?

 

Równolegle do dyskusji na temat profilu absolwenta polskiej szkoły toczy się tu i ówdzie dyskusja na temat kształtu samej szkoły. Od czasów starożytnych przywykliśmy, że szkołę maluje się jako gmach – świątynię wiedzy, po marmurowych salach której przechadzają się uczeni snujący swoje naukowe teorie i przelewający do głów uczniów swoją mądrość. Jest to dość atrakcyjna wizja – zwłaszcza z perspektywy nauczyciela, który w tej wizji czuje się bezpiecznie i nie musi się przejmować światem zewnętrznym. Jednocześnie – jako kapłan wiedzy – cieszy się zasłużonym szacunkiem i autorytetem. Jest to jednak wizja dość niebezpieczna, bo ma tendencję do popadania w skostnienie i konserwatyzm. Zmiany zachodzące w świecie z trudem przenikają przez mury nawyków i dogmatów. Może więc należałoby spojrzeć nieco inaczej na kształt szkoły. Ja miałbym taki pomysł...

Widziałbym szkołę jako ogród. Płotem w tym ogrodzie byłaby obudowa prawna, wyznaczająca ramy, w których powinna zamykać się edukacja na danym etapie oraz określone kompetencje, które uczeń powinien uzyskać – furtki, do których ma dojść i przez które przejdzie do innych części ogrodu. Powierzchnia ogrodu powinna być tak dostosowana, żeby bez większego problemu każdy uczeń mógł w nim przejść kilka różnych ścieżek i na końcu trafić do upatrzonego wyjścia. W związku z tym płot powinien być dość szczelny, żeby uniemożliwić wychodzenie poza ogrodzony teren kosztem poznawania tego, co zostało zaplanowane na danym etapie. Jednak powinien być to płot, a nie mur, żeby było widać co jest za nim: zarówno dokąd pójdzie się dalej, gdy już wyjdzie się z jednego ogrodu, jak też żeby wnętrze ogrodu, w którym aktualnie jesteśmy postrzegać w kontekście większej całości, którą stopniowo będzie się poznawać. W ten sposób nie tylko z wnętrza mniejszego ogrodu można zajrzeć poza jego obręb, ale również będąc już w tym zewnętrznym popatrzeć do mniejszego przez pryzmat nowej wiedzy i nowych umiejętności. W tak zorganizowanej szkole alejki mogłyby być wydeptywane przez samych uczniów prowadzonych przez nauczyciela-mentora. I przy takiej koncepcji szkoły nawet w szkole publicznej dałoby się upchnąć wiele różnych celów wychowawczych – jako „pomniki”, obok których można, ale nie musi się przejść. W zależności od konkretnej grupy nauczyciel może prowadzić ją różnymi szlakami – byleby obejść wszystkie obowiązkowe miejsca. A jakie pomniki po drodze minie i przy jakich się zatrzyma – to już jego wybór. Każdy kolejny ogród (czyli każdy kolejny etap edukacyjny) byłby coraz mniej uporządkowany, coraz bogatszy w treści i coraz bardziej zbliżony do rzeczywistego świata. W ten sposób wychodzący w „dorosłe życie” absolwenci ostatniego etapu edukacyjnego bez trudu odnaleźliby się w świecie. Oczywiście zmieniać się też na każdym etapie powinna rola nauczyciela. O ile na najwcześniejszych etapach edukacyjnych byłaby ona wiodąca – to nauczyciel wyznacza kierunki i ścieżki, po których poruszają się uczniowie – o tyle im wyższy etap edukacyjny, tym ta rola powinna być mniej wyeksponowana. Z przewodnika nauczyciel powinien zmieniać się w doradcę, a ostatecznie – w osobę, która tylko asekuruje uczniów samodzielnie już podejmujących decyzje. Ocenianie w tak pojmowanej szkole pełniłoby wyłącznie rolę informacyjną, wskazującą uczniom czy idą w dobrym kierunku i czy w ogóle idą.

Nauczyciel-przewodnik czy nauczyciel-mentor musiałby mieć zupełnie inne kwalifikacje niż te, które dzisiaj wymagane są w tym zawodzie. Dzisiaj nacisk kładzie się na wiedzę merytoryczną (w dodatku z jednej, konkretnej dyscypliny), przygotowanie pedagogiczne traktując nieco po macoszemu jako coś dodatkowego. W mojej koncepcji szkoły tymczasem to właśnie umiejętności pedagogiczne byłyby kluczowe. Na najwcześniejszym etapie edukacyjnym w zasadzie wystarczyłyby tylko one. Im dalej, tym większy musiałby być udział specjalistów od konkretnych dyscyplin. Można by to potraktować podobnie do opieki medycznej: lekarz „ogólny” kieruje pacjenta do specjalistów. Takim „ogólnym” nauczycielem byłby ów mentor – osoba o ogromnej wiedzy i doświadczeniu psychologicznym i pedagogicznym, który kieruje swoich podopiecznych do konkretnych nauczycieli-przedmiotowców, którzy będą rozwijali zainteresowania ucznia lub po prostu realizowali podstawę programową. Nauczyciele w tak rozumianej szkole sami musieliby być ludźmi otwartymi, o szerokich horyzontach poznawczych, dysponujący dużą wiedzą nie tylko z własnej dziedziny i posiadającymi charyzmę. Oczywiście wymagałoby to zmiany systemu kształcenia nauczycieli, a to z kolei wymagałoby zwiększenia atrakcyjności tego zawodu, żeby ludzie o określonych cechach – przydatnych wszak również w innych zawodach – chcieli wybrać właśnie pracę w szkole.

Tak sobie trochę pofantazjowałem zdając sobie doskonale sprawę z tego, że taka szkoła – przynajmniej jako szkoła publiczna – nie ma większej szansy na zaistnienie. Kolejne ekipy – niezależnie od ideologii, którą wyznają – będą budowały już nawet nie gmach, ale starą szopę. I nawet nie budowały, ale łatały dziury w przegniłych ścianach i usiłujące zatkać przeciekający na deszczu dach. No ale pomarzyć zawsze przyjemnie...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polak z profilu

Cudze chwalicie...

Panem et circenses