Dzień wagarowicza
Co prawda do
pierwszego dnia wiosny, który zwyczajowo określany jest jako „dzień wagarowicza”
jeszcze daleko, ale kwestia nieusprawiedliwionych nieobecności uczniów w szkole
od pewnego czasu jest mocno obecna w mediach i na portalach społecznościowych.
A to za sprawą ministerki edukacji narodowej, p. Nowackiej, która chce obniżyć
próg dopuszczalnej absencji z obowiązujących obecnie 50%.
Trudno nie
zgodzić się z uporczywym określaniem tak wielu godzin nieobecności w szkole
mianem „wagarów”, ale – z formalnego punktu widzenia – nazwą tą można określić
wyłącznie nieobecności nieusprawiedliwione. Tymczasem większość „liderów
absencji” ma zazwyczaj te nieobecności usprawiedliwione przez rodziców, którym
ustawodawca przyznał takie prawo.
Z drugiej
strony uczniów, którzy są obecni w szkole na mniej niż 50% lekcji jest w
gruncie rzeczy niewielu i nie stanowią oni jakiegoś szczególnego problemu dla
szkoły. Większym problemem są ci, którzy nieobecności mają znacznie mniej, ale
są to nieobecności np. na sprawdzianach czy zapowiedzianych kartkówkach. Inna
grupa problematycznych uczniów – również mających zwykle stosunkowo mało
nieobecności – to uczniowie, których rodzice mają w... głębokim poważaniu
kalendarz roku szkolnego i organizują wyjazdy na urlopy poza feriami i
wakacjami, albo przedłużają okresy wolnego w szkole o „kilka” dni. Ci uczniowie
nie tylko nie spełniają warunku bycia „wagarowiczami” – bo nie wagarują, ale
opuszczają lekcje za wiedzą i zgodą rodziców – ale nawet nie mają ponad 50%
nieobecności.
Ministerka
edukacji – jak to już u niej chyba jest w zwyczaju – próbuje naprawiać coś, co
jest nieprawidłowe, ale kompletnie nie rozumie istoty problemu i nie ma
zielonego (ani w żadnym innym kolorze) pojęcia, co należy zrobić.
A recepta jest
banalnie prosta. Wystarczy, żeby wychowawca usprawiedliwiał nieobecności
uczniów wyłącznie na podstawie zaświadczeń lekarskich. No – może nie wyłącznie:
pozostawiłbym maksymalnie 5 dni w ciągu roku do dyspozycji rodziców, na wypadek
nieprzewidzianych zdarzeń życiowych. I nie byłaby to jakaś szczególna rewolucja
dla lekarzy, którzy już dzisiaj wystawiają takie zaświadczenia np. studentom.
Wymóg posiadania zaświadczenia lekarskiego może nie wyeliminowałby zupełnie,
ale na pewno zmniejszyłby w znaczący sposób przypadki nieobecności „taktycznych”
(na sprawdzianach czy kartkówkach) oraz w formie „urlopów na żądanie”. Ileż to
razy, gdy rodzic ucznia pisze mi, że dziecko było nieobecne z powodu „złego
samopoczucia” mam ochotę odpisać, że ja mam „złe samopoczucie” permanentnie, a
mimo to przychodzę do szkoły. Niestety, rodzice – którzy wszak powinni pilnować,
żeby ich dzieci przestrzegały obowiązku nauki (i odpowiadać, gdy nie
przestrzegają) – mają prawo usprawiedliwić swoje dzieci, a ja (i każdy inny
wychowawca) ma obowiązek dokonać odpowiedniej zmiany w dzienniku...
Już to chyba
kiedyś pisałem, ale mam żal do premiera Tuska, że chcąc odwdzięczyć się wiernym
i walecznym aktywistkom – p. Nowackiej i p. Lubnauer – nie dał im stanowisk w
jakiejś spółce Skarbu Państwa, ale postawił je na czele resortu edukacji. Orlen
nawet pod rządami wójta Pcimia przynosił zyski – więc p. Nowacka też by wiele
nie popsuła. A jak nie Orlen to jakiś KGHM albo inne PKP... Panie premierze – miałem
nadzieję, że ma Pan jednak większy szacunek do szkoły i nauczycieli. Niestety,
chyba – jak wielokrotnie już w swoim życiu – znów dałem się nabrać... I chyba
będę musiał kiedyś – za św. Symeonem – odśpiewać modlitwę „Nunc dimittis”, gdy
wreszcie trafi się polityk, który naprawdę zadba o polską szkołę...
Komentarze
Prześlij komentarz