Science fiction

 

Przygotowywana pełną parą przez IBE na zlecenie resortu edukacji reforma odsłania coraz to nowe elementy pakietu. Co prawda zarówno nowe kierownictwo Ministerstwa Edukacji Narodowej, jak i kierownictwo IBE zapowiadało, że przygotowywana reforma będzie konsultowana z nauczycielami, ale – jak na razie – konsultacje sprowadzają się do komunikowania nauczycielom kolejnych planów. Oczywiście na każdym kroku panie ministerki podkreślają, że wszystko to ma na celu poprawę dobrostanu i – przede wszystkim – prestiżu nauczycieli. No cóż, jesteśmy chyba trochę mało rozgarnięci, bo nie dostrzegamy tych starań...

Ale do rzeczy. Jednym z najnowszych pomysłów jest ograniczenie godzin zajęć z fizyki i chemii z czterech do trzech w cyklu edukacyjnym oraz przywrócenie przyrody nie tylko w klasie czwartej, ale również w piątej i szóstej. Część treści z fizyki i chemii, które – przez zmniejszenie liczby godzin – nie znajdą miejsca na lekcjach z tych przedmiotów, ma znaleźć się właśnie w zakresie materiału poszerzonej przyrody. Główny orędownik tego pomysłu dr Gajderowicz – wicedyrektor IBE – odwołuje się do coraz powszechniej obecnego, szczególnie w programach szkół azjatyckich, przedmiotu o nazwie „science”. Problem polega na tym, że tak skomplikowanego i odpowiedzialnego przedmiotu muszą uczyć specjalnie do tego przygotowani nauczyciele.

I tu dochodzimy do sedna. Otóż w Polsce – mniej więcej od upadku PRL-u – kształci się wyłącznie nauczycieli edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej. Jeszcze pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku („ubiegłego wieku” – głupio to brzmi, gdy człowiek pisze o własnej wczesnej dorosłości) studia uniwersyteckie były niemal w 100% nauczycielskie. Blok przedmiotów pedagogicznych rozłożony był na cały 5-letni tok studiów, a kandydaci na nauczycieli odbywali solidne praktyki pod okiem odpowiednio przygotowanych opiekunów w tzw. „ćwiczeniówkach”. Obecnie przygotowanie pedagogiczne „robione” jest przy okazji, często na kursach online. Żeby zostać nauczycielem koniecznie trzeba mieć wyższe wykształcenie kierunkowe – kwalifikacje pedagogiczne można uzupełnić już pracując. Władze oświatowe wychodzą widać z założenia, że jak ktoś sam umie, to i innych nauczy. I coś w tym jest, bo od ponad 30 lat tak przygotowani nauczyciele uczą kolejne już pokolenia młodzieży. Rzecz w tym, że tak można uczyć fizyki, chemii, biologii, geografii... Ale każdego z tych przedmiotów oddzielnie. Uważam się – i chyba mam po temu podstawy – za osobę dość inteligentną, posiadającą całkiem rozległą wiedzę nie tylko z fizyki czy matematyki, ale i paru innych dziedzin, ale raczej nie podjąłbym się – bez poważnego uzupełnienia moich wiadomości – uczenia w sposób holistyczny o otaczającym nas świecie. Ale czy serio trzeba mieć rozległą – być może popartą uniwersyteckimi dyplomami – wiedzę merytoryczną, żeby uczyć dzieciaki podstaw wiedzy o świecie? Może bardziej potrzebne są umiejętności, które dzisiaj traktowane są mocno po macoszemu – czyli właśnie owo „przygotowanie pedagogiczne”? Żeby uczyć przedmiotu „science” trzeba orientować się w wiedzy z różnych dziedzin, ale przede wszystkim trzeba umieć przekazać własną wiedzę. Umieć połączyć te informacje w jedną, spójną całość. Nauczyciel musi umieć... uczyć. Truizm, ale wszyscy zdają się o nim zapominać. Trzeba zacząć kształcić nauczycieli, nie pracujących w szkole magistrów (czy wręcz doktorów) fizyki... Oczywiście oni też są potrzebni – ale nie w szkole.

I tu pojawia się kolejny problem: jak znaleźć kandydatów do szkół (niekoniecznie nawet wyższych – kiedyś bardzo dobrze sprawdzały się policealne seminaria nauczycielskie), po których czeka ich tylko jedna możliwa praca – w szkole? Odpowiedź jest prosta – trzeba sprawić, żeby zawód nauczyciela stał się tak szanowany i prestiżowy, jak to miało miejsce jeszcze w latach 70-tych czy 80-tych ubiegłego stulecia... Konieczne jest tu oczywiście podniesienie – i utrzymywanie na stale wysokim poziomie – wynagrodzeń, ale nie tylko. Konieczne jest sprawienie, żeby głos nauczycieli był naprawdę słyszalny, żeby wykonujący ten zawód ludzie uzyskali prawdziwą sprawczość. Żeby nikt z polityków nie podważał zdania nauczycieli, którym ma służyć, a nie którymi ma kierować. Dobrym rozwiązaniem byłoby niewątpliwie stworzenie samorządu zawodowego nauczycieli – na wzór samorządów, które mają zawody prawnicze czy medyczne. Nauczyciel – jak prawnik czy lekarz, a może nawet bardziej – decyduje o życiu innych ludzi. Ba, nie tylko pojedynczych osób, ale całych pokoleń. Dlatego nauczyciel musi być spokojny o swój byt, pewny tego, że w każdej sytuacji znajdzie wsparcie, że jego praca będzie oceniana – i doceniana. Oczywiście nauczyciele muszą do tego prestiżu i autorytetu „dorosnąć”, zasłużyć na niego. Muszą to być ludzie z charyzmą, mądrzy – ale nie przemądrzali, bardzo dobrze przygotowani do zawodu. Muszą stać się dla uczniów – i przede wszystkim ich rodziców – kimś godnym podziwu. To da się zrobić, ale trzeba chcieć i – niestety (dla Budżetu Państwa) – trzeba sypnąć kasą. I to nie tylko na wynagrodzenia nauczycieli, ale również (a może przede wszystkim) na ogólne funkcjonowanie szkoły. Czy da się to osiągnąć w szkołach publicznych? Być może – chociaż będzie to skrajnie trudne i niemal niewykonalne. A pewnie też i mocno nieskuteczne. Dlatego drugim dobrym rozwiązaniem mogłaby być prywatyzacja edukacji – z czymś w rodzaju „bonu oświatowego” i określonym minimalnym „koszykiem usług”. Resztę – w tym jakość kadry – zapewnią prywatni (lub społeczni) właściciele szkół.

O niemożności prawdziwej naprawy szkolnictwa publicznego pisałem w jednym z poprzednich artykułów. Szkoda więc tych pieniędzy (a są to grube miliony), które resort edukacji wydaje na reformę, która nie ma szansy powodzenia. A tym bardziej ich szkoda, że reformy zdają się biec nie w kierunku „science”, ale zdecydowanie „fiction”...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kochane bombelki

Polak z profilu

Instytut Burzenia Edukacji