Wolnoć Tomku

 

Na łamach „strefy edukacji” – portalu będącego częścią platformy i.pl – p. Katarzyna Mazur podzieliła się swoimi refleksjami dotyczącymi autonomii nauczycieli. Konstatacja Autorki – że autonomia zanika – nie jest jakoś szczególnie odkrywcza. Nie tylko osoby, które pracują w szkole, ale każdy kto śledzi sytuację panującą w edukacji nieuchronnie musi dojść do podobnego zdania. Autorka – powołując się nie tylko na własne doświadczenia, ale również wypowiedzi innych nauczycieli i specjalistów od edukacji – upatruje w tym z jednej strony przeszkody w poprawnym funkcjonowaniu systemu edukacji, z drugiej zaś – powodu do narzekania dla nauczycieli.

Tylko czy tak jest naprawdę? Zacznijmy od poszukania odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście obecny stan – nazwijmy to umownie – formalno-prawny tak bardzo ogranicza autonomię nauczyciela. Pewnie każdy nauczyciel w tym momencie pomyśli o zakazie zadawania prac domowych. I będzie miał rację, bo rzeczywiście jest to rażący przykład ograniczenia swobody nauczycieli w doborze metod nauczania. Obowiązkowa praca domowa jest cennym narzędziem, którego rozporządzenie ministerki Nowackiej nas pozbawiło. Drugim – tym razem nie zakazem, ale nakazem – który nas ogranicza jest tzw. godzina dostępności. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nauczyciel spotykał się z uczniami również poza tą godziną. Tylko serio ktokolwiek może tego oczekiwać?

Jeśli chodzi o dobór środków dydaktycznych czy metod nauczania, to – poza wspomnianym zakazem zadawania obowiązkowych prac domowych – nauczyciele nie są w żaden sposób ograniczeni. Mają do dyspozycji multum scenariuszy zajęć przygotowanych przez innych nauczycieli – mogą też sami tworzyć własne. Przebieg lekcji nadal jest wyłącznie pod kontrolą nauczyciela i zależy wyłącznie od jego woli, chęci i umiejętności. No i oczywiście od „materiału ludzkiego” z jakim przychodzi nam pracować. W klasie liczącej 20-kilkoro uczniów, wśród których co najmniej kilku ma opinię, a może i orzeczenie poradni psychologiczno-pedagogicznej wskazujące na rozmaite specjalne potrzeby edukacyjne oraz możliwe problemy wychowawcze nauczyciel musi znaleźć złoty środek nie między oczekiwaniami rozmaitych okołoszkolnych grup interesariuszy, ale między możliwościami poszczególnych uczniów. Musi poprowadzić lekcję tak, żeby aktywny i zdolny uczeń nie zanudził się na śmierć, a z drugiej strony – żeby uczeń z ADHD nie rozniósł mu sali. Żeby Małgosia – laureatka konkursu przedmiotowego – nie zasnęła z nudów, a jednocześnie, żeby ledwo umiejący czytać i pisać Jaś nie zapamiętał z lekcji tylko kolorów karteczek przyklejanych na tablicy. I to jest prawdziwe wyzwanie, które nie tylko nie ogranicza, ale wręcz odwołuje się do kreatywności nauczycieli.

Druga kwestia to chęci i możliwości samych nauczycieli. Autorka artykułu powołuje się na wypowiedź „wieloletniej nauczycielki”, która chciałaby mieć większą autonomię, a która obecnie miota się między wymaganiami władz oświatowych, oczekiwaniami rodziców oraz własnymi ambicjami i zainteresowaniami. I tu powinna się każdemu czytelnikowi zapalić czerwona lampka. Nauczyciel w czasie lekcji – takiej zwykłej, nie kółka zainteresowań – ma realizować podstawę programową, a nie własne zainteresowania. Ma odpowiednio pobudzać ambicje uczniów, a nie spełniać własne. Jedyną ambicją nauczyciela w czasie lekcji powinno być to, żeby każdy uczeń opanował przynajmniej najważniejsze treści, które na tej lekcji były omawiane. Treści te zaś wynikają z podstawy programowej, a nie zainteresowań nauczyciela. Te bowiem nauczyciel może realizować w ramach zajęć dodatkowych. I tu również nikt – poza nim samym – nie staje na przeszkodzie, żeby takie zajęcia się odbywały.

Idę o zakład, że gdyby każdego nauczyciela zapytać, czy chce mieć autonomię w pracy i czy uważa, że ta autonomia jest obecnie ograniczona, to bez wątpienia odpowie na oba pytania pozytywnie. A co gdyby rozszerzyć to pytanie o obszary, w których owa autonomia powinna być poszerzona? Tu zapewne padłoby mnóstwo ogólników albo pojawiłyby się obszary, w których ta autonomia jak najbardziej jest. Z drugiej zaś strony nauczyciele niechętnie z tej autonomii korzystają, bo – jak każde działanie wymagające samodzielnego podejmowania decyzji, kreowania jakiejś przestrzeni wokół siebie, sprawczego wpływania na rzeczywistość –wymaga to poświęcenia czasu i wysiłku i w dodatku może zakończyć się niepowodzeniem. Skorzystanie z „gotowca” nawet jeśli również nie gwarantuje oczekiwanego sukcesu, przynajmniej zwalnia nauczyciela z konieczności tłumaczenia się z nieszablonowego działania. I nie wynika to wyłącznie z lenistwa nauczycieli. To wynika przede wszystkim z dwóch powodów: pierwszym jest brak czasu spowodowany zbyt dużą liczbą prowadzonych zajęć (nauczyciele mający nie więcej niż etat i pracujący tylko w jednej szkole to dzisiaj rzadkość – większość po pracy w jednej szkole biegnie do drugiej, ewentualnie prowadzi korepetycje), drugim – zbyt duża liczba uczniów, uczonych przez danego nauczyciela. Nikt nie może oczekiwać, że przeciążony nauczyciel będzie – w swoim czasie wolnym, którego ma jak na lekarstwo – zastanawiał się nad „nowymi metodami uzyskiwania rezultatów”. Zwłaszcza, że wystarczy zajrzeć do internetu, żeby znaleźć multum różnych pomysłów – zazwyczaj już przetestowanych przez innych nauczycieli.

Co natomiast powinno budzić zaniepokojenie, to ograniczanie istniejącej autonomii poprzez działania takie, jak wspomniany wcześniej zakaz zadawania obowiązkowych prac domowych. I można się spierać o to, czy prace domowe przynoszą pozytywne rezultaty czy nie – nie zmienia to jednak faktu, że zakaz nie opierał się na sporach fachowców tylko arbitralnej decyzji ministerki. Dodajmy – decyzji nie do końca chyba przemyślanej, bo obecnie władze MEN chcą analizować jej skutki w postaci wpływu na wyniki egzaminu ósmoklasisty. Tu pozwolę sobie na dygresję: czy kierujące ministerstwem edukacji panie nie powinny pomyśleć przed wprowadzeniem wspomnianego zakazu, jak może on wpłynąć na wyniki E8, a nie teraz otwarcie przyznawać, że liczą się z ewentualnym obniżeniem tych wyników? Jasne, jeśli wyniki będą relatywnie niższe wszędzie, to na rekrutację do szkół ponadpodstawowych wpływu to mieć nie będzie. Ale na poziom nauczania w szkołach ponadpodstawowych już tak. Niestety, skutki nieprzemyślanych decyzji polityków – zwykle nie mających pojęcia o specyfice resortu, którym kierują – spadają na barki nauczycieli, którzy jakoś muszą sobie z tym poradzić. Ale wróćmy do tematu. Przygotowywana obecnie reforma edukacji w swoim zamyśle – a przynajmniej tak artykułują to jej twórcy i patroni – ma opierać się na zaufaniu do profesjonalizmu nauczycieli. Ale tego zaufania jakoś nie widać – o czym wspominałem choćby w jednym z moich wcześniejszych artykułów („Ad vocem” z 22 kwietnia). Nauczyciele, którzy mieli być aktywnymi uczestnikami procesu reformowania edukacji, którzy mieli „targać reformą” teraz spychani są na dalszy plan, a przygotowujący reformę IBE obiecuje, że będzie... informował nauczycieli o wprowadzanych zmianach. To znaczy nie IBE będzie informował – będą to robili dyrektorzy szkół. Mam nadzieję, że chociaż oni dostaną informacje z pierwszej ręki, a nie będą musieli je „wyguglować”... Bardzo poważnie obawiam się, że to, co dzisiaj jeszcze pozostawione jest samodzielnej i niczym nieskrępowanej decyzji nauczyciela po reformie zostanie obwarowane kolejnymi zakazami i nakazami. Jak na to zareagują nauczyciele? Tak jak reagują cały czas: obecnie pracujący będą albo czekać na emeryturę realizując swoje obowiązki na minimalnym wymaganym poziomie, albo odejdą do szkół niepublicznych, w których będą mieli nie tylko większą swobodę działania, ale i większe pieniądze. A nowi nauczyciele będą się pojawiali jeszcze rzadziej niż dotąd. A że to w końcu padnie? Odnoszę wrażenie, że – poza nauczycielami – chyba nikomu już nie zależy na publicznej edukacji.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kochane bombelki

Polak z profilu

Instytut Burzenia Edukacji